



Yogi wybiera jedzenie z "kredensu" w jadalni w porcie na wyspie Lombok. Kobita w chuscie trzyma jego talerz, na ktorym jest juz ryz i kurczak. Taka samoubslugowa, indonezyjska restauracja zwana warung.


Ze srebrnego drutu formuje się bigle i zewnetrzną ornamentykę kolczyków.
Kolczyki będą jeszcze wypolerowane dwukrotnie: papierem ściernym, a na końcu specjalnym płynem.
Statistically speaking the ferries between the two islands do not sink.



Grzecznie: bez promili we krwi szliśmy do łóżka w Kucie, bez kaca wstalismy nazajutrz.

Ostatnie śniadanie przygotowane przez Kudłatego i w drogę na Sumbawę...





Piękny dżakfrut rośnie blisko pierwszej chaty. Jego owoce należą do największych na świecie. Dżakfrut smakuje najlepiej na gorąco jako dodatek do mięsa.
Pierwsza chata powstaje w stylu lokalnych, gdzie góra jest z drewna tekowego, a parter murowany.
W wiosce, w której mieszkam osiedlił się już jeden Brytyjczyk. Myślę, że z czasem pojawi się tutaj więcej Białasów. Cóż, pomysł mieszkania w Tajlandii kiełkuje w milionach "białych" głów na świecie. 
Zupka na bazie kurczka z nieśmiertelnymi kulkami mięsnymi to numer jeden w całej Tajlandii.

Absolutny hit ! Kulki w wieprzowym flaku o smaku kwaskowym. W środku 80% ryżu i 20% wieprzowiny. Zaspakajają głód w szybkim tempie.


Ekas Bay
Zrobił się niemiłosierny upał. Skończył się asfalt i droga zamieniła się w falującą wydmę. Do restauracji na skarpie mogły być aż dwie godziny drogi. Podjęliśmy decyzje o wycofaniu się na plażę w Ekas.


Rybacy pochowani w cieniu naprawiali swoje sieci.

Spacery wzdłuż morza groziły porażeniem słonecznym. Jedyne sensowne wyjście to siedzenie w wodzie. Ostre światło nie sprzyjało fotografowaniu okolicy.

Po kapieli kryłem się na plaży pod ściętymi bambusami służącymi do budowy tratw. Piłem wodę w zawrotnym tempie i czekałem aż słońce opuści zenit i zacznie wędrówkę w kierunku horyzontu.

Po południu wszyscy rozbiegli się po okolicy z aparatami gotowymi do „strzału”. W końcu można było wyjść z ukrycia.
Po niedzielnym obiadku postanowiłem zrobić „joyride” na motorze.
Nie byłoby nic w tym szczególnego, gdy nie fakt, że był to mój pierwszy przejazd na motocyklu od czasu wypadku na Lombok, którego nie wspominam najlepiej.

Moja wioska jest położona tylko 20 km od słynnego parku Mae Charim, gdzie jak głoszą pogłoski ciągle mieszkają futrzaste osobniki zwane tajskimi yeti. Główną atrakcją parku są spływy raftingowe w porze deszczowej oraz podglądanie dzikiej przyrody na zbocza łańcucha górskiego ciągnącego się do Luang Prabang w Laosie.

W sobotę bujałem się w fotelu czytając „ Shantaram”.
W niedzielę dałem sobie w kość. Po porannej kawie poszedłem uzdatniać ziemię pod przyszły ogródek. Wybrałem sobie kawałek ziemi między mangowcami i uzbrojony w motykę usuwałem stare korzenie i zielsko aż do pojawienia się pierwszych pęcherzy na dłoniach. ( czas na rękawiczki )
Moje prawe ramie usztywnione na temblaku do grudnia, nie jest jeszcze sprawne i praca fizyczna jest błogosławieństwem dla mięśni.
Jednak liany owijające większość drzew były jeszcze poza moim zasięgiem. Wspinaczkę między konarami z elektryczną piłą zostawiam sobie na później.

Było już południe kiedy zgłodniałem porządnie.

Na obiad zjadłem ryż kleisty uwielbiany przez tajskich wieśniaków tzw. sticky rice. Do tego krewtki z jajkiem i papryką oraz kawałek ryby w pikantnym sosie.

Na deser słodziutki tamaryndy. Wyjątkowo smaczne, tylko z lekka nutą kwaskowatości. ( będę sadził nowe drzewa w maju )

Wszystko popiłem wodą i poszedłem do domu babci Chandi wziąć prysznic.